szeroki łuk.




Ostatnio czuję się tak, jakby ten cały świat, cholerny system rzeczy mnie unikał, obchodził szerokim łukiem, byle tylko mnie ominąć i pójść dalej. To tak jakby ktoś podmienił tabliczkę z imieniem i nazwiskiem na drzwiach mieszkania, jakby przestawił znak drogowy i wskazał nim całkiem inną drogę, jakby przemalował szlak turystyczny z czarnego na niebieski i pozostawił sam na sam z klęską, mając na celu wybicie mnie z rytmu, wyrzucenie poza granice świadomości.
Życie kpi z naszych planów. Jeśli daje szansę, to po chwili ją odbiera, nie dając chwili na zastanowienie, nie dając chwili na wzięcie oddechu, na mrugnięcie okiem. Podstępnie zostawia wspomnienia by ich się uczepić. Ale część osób, z którymi miałam ostatnio okazję porozmawiać troszkę poważniej, wie, że mam zamiar podziałać. Zrobić coś z sobą. Mimo wszystko. Także świecie szykuj się, nachodzę!
Adulec, dzięki za towarzystwo!



14 grudnia 2011

ania x3.




Ciężkie czasy nastały. Zniknęły wszystkie zdjęcia z mojego bloga, nie wiem jak to się stało, w każdym razie nie moja to robota. Straciłam cały fotograficzny dorobek, który tutaj publikowałam. Aktualnie staram się uzupełnić notki, ale wiadomo nie wszystkie zdjęcia mam zachowane. Część jest nie do odzyskania. Jestem rozżalona i zła, to chyba tyle w temacie.

Dziś bez pointy, za dużo nahejtowałam w ten tydzień, by jeszcze silić się na literackie, pseudometaforyczne zakończenia; zostawiam was więc z waszymi myślami.



11 grudnia 2011

pączek, jesień, ania i aparat.






Ho ho ho! Trochę czasu zleciało. Trochę wypadłam z wprawy. Trochę straciłam poczucie smaku. Ale wracam do gry. Prawko zdane to i czas na zdjęcia trzeba wygospodarować. Dlatego łapałyśmy dzisiaj ostatnie (względnie) ciepłe chwile jesieni.

Przeczytałam, że jeżeli chce się być dobrym, to nic nie stoi na przeszkodzie i zawsze, ale to zawsze można zacząć wszystko od początku i bycie dobrym można zacząć ot tak, troszkę zapominając o przeszłości, jednocześnie wyciągając z niej gruntowne wnioski. To chyba zacznę sobie, znowu.


12 listopada 2011

slovakia part.2









Wrzesień.
Jeszcze wczoraj wieczór czuć było sierpień, nagrzany beton i słońce trzaskające po twarzy. Dziś nie dosyć, że nas zalało doszczętnie, to jeszcze powietrze zrobiło się przenikliwe, a każdy oddech powoduje lodowe szpilki wbijające się w płuca.
Niedługo jesień. Lubię szurać butami w opadłych liściach, a pierwsze przymrozki niosą ze sobą perspektywę niesamowitej frajdy deptania po zamarzniętych kałużach. Dobra, kłamałam. Z jesienią wiąże się szkoła. A poza tym zwyczajnie nienawidzę zimna, deszczu, szarości i pluchy.

O dziwo w tym roku szkoła okazała się być celnie wymierzonym policzkiem. Pobudziła i otrzeźwiła. 
Nagle jakby słońce zaczęło jaśniej świecić, ptaki głośniej śpiewać, kawa bardziej smakować, sen stał się spokojniejszy, nawet muzyka stała się jakby bardziej odczuwalna. Poczułam się, jakby ktoś wyciął mi wrzoda, który męczył mnie od dwóch lat. Wrzesień. 






5 września 2011

slovakia!






















Po takich wakacjach następuje niesamowity przypływ pozytywnej energii w pewnym stopniu powiązanej z faktem, że jest się te kilka kilo leżejszym i kilka kilo sprawniejszym.
Takie wyjazdy mają jakąś swoją magię. Świecą się nam oczy, świecą się gwiazdy, świecą się dzwoniące rozpaczliwie komórki, na które nikt nie zwraca uwagi. Magia, zechciałoby się rzec. Niestety to tylko połączenie nocy, braku snu, kilku złudzeń optycznych i paru wyrazistych zapachów. Wszystkiego, co przeminie wraz ze wschodem słońca, pozostanie tylko jakaś reszta, która jeszcze nie zdążyła umknąć. 
Idąc stromo pod górę w tym surowym upale, uświadomiłam sobie, że idealistyczny świat, jaki tworzy wyobraźnia to cios wymierzony w moje postrzeganie rzeczywistości. Bynajmniej nie chodzi tu o to, że chcę być księżniczką, czy tam skakać po chmurkach. Mam na myśli najbliższych - nie doceniam ich, bo w głowie mam inne, lepsze wyobrażenie, o tym jak to wszystko powinno wyglądać. Podświadomy niedosyt zbyt często kradnie moje zadowolenie z udanego spotkania, no i oczywiście wypełnia przekonaniem o niesprawiedliwości świata. Raz jestem tego świadoma bardziej, raz mniej, ale to mnie właściwie nie opuszcza.
Choć może to nie tak, że nie doceniam, tylko wciąż chcę więcej i więcej? Gdybym wkładała choć trochę wysiłku i zaangażowała się w zmienianie swojego świata, pewnie miałabym już ostrą zadyszkę i rozrusznik pod lewą piersią. Na (nie)szczęście ograniczam się tylko do snucia planów, myślenia i wzdychania. Ot, taki ze mnie leń. Jest okay. Niech sobie wieje nudą, jak musi. Poczekam na swój moment. 

To były udane wakacje, udane, po prostu.






28 sierpnia 2011

fanatyzm, kicz i komercja.



Pojawiła się u mnie ostatnio przemożna ochota, by wyrzucić z siebie różne bzdury. I tym razem nie mówię tutaj o uczuciach i innych pochodnych, a raczej o moim punkcie widzenia na pewne sprawy. Konkretnie mam na myśli falę kultu maryjnego, która dosłownie ZALAŁA Krotoszyn. Peregrynacja!
Śmierdzi fanatyzmem, kiczem i komercją.
Duchowe przeżycia miałam, ale takie, że już nawet przestaje dziwić to, że do Kościoła coraz bardziej mi nie po drodze.
Poza tym nie dzieje się nic. Wieje wiatr. Odgarniam włosy z oczu. Głupi wiatr.
O nie, pyta się mnie o drogę. Dżizas, łażą, szturchają, patrzą, nie patrzą i jeszcze - akurat mnie - pytają o drogę. Gdzie masz iść? Idź pan z duchem czasu, idź se na dno, idź torbami, nawet za ciosem se idź, bylebym ci nie musiała tłumaczyć jak tam trafić. Brzydko dzisiaj pada deszcz, brzydkie są kwiatki, brzydki widok z okna.



26 lipca 2011

urodzinowe zaległości.





Zdjecia z 20 lipca. Zrobione z wykorzystaniem mojego nowego, genialnego statywu! Dzięki za wszystko, ziomki! :)

Dzisiejsza notka nie ma żadnej wartości intelektualnej/artystycznej więc ze “spostrzeżeń bardzo luźnych“ dodam tylko, że najwidoczniej teraz łaski święcą fejsbukowe bluzy czy tam tłitterowe buty. Jeszcze jeden event, na którego nabierze się jakiś naiwniak, a obiecuje, że znajdę tego który to wymyślił...



26 lipca 2011

niepublikowane.






I spokój. Spokój jest. Biegam.
Bieganie jest trochę jak taniec. Pierwsze ruchy niepewne, niewprawne, powolne poszukiwanie rytmu w każdym kroku. Muzyka w słuchawkach dyktuje tempo, góra dół, stopa za stopą, raz dwa, pięty uderzające lekko o podłoże. I już go mam, rytm jest mój. Płynne, zsynchronizowane ruchy, ciało bawi się muzyką, płuca wypełnione powietrzem. Harmonia z samą sobą. Słońce łaskocze łydki, deszcz chłodzi policzki. I biegnę. Nieważne dokąd. Nieważne jak. Po prostu biegnę. Jest tylko bieg. Tylko ja. Nie ma ludzi. Świat znika. Jestem muzyką, własnym rytmem. Krok za krokiem. Nuta za nutą. Byle dalej. Uciec od smutku. Uciec od myśli. Zostawić w tyle wątpliwości. Biec szybko, aż do utraty tchu. Szybciej. Z całych sił. Gonić słońce, zanurzyć w wolności, schwytać radość. Nigdy nie przestawać. Krok za krokiem. Nuta za nutą.
Chyba to lubię.



18 lipca 2011

kariny i inne.










Dobrze mi było. Jest. Gąszcz bloków i pochód szarych twarzy już kompletnie mnie nie wzrusza. Niech sobie będą. 




7 lipca 2011