niuniuś.




Dzisiaj tak sobie marzyłam, że siedzę na rozgrzanym betonie w słoneczny, ciepły dzień i nie nie mam nic do zrobienia. Nie żartuję. Uwielbiam cieplutki beton, a nawet jestem od niego uzależniona. Dlatego tak mi pilno do słońca. Niestety - ciepłego, słonecznego dnia i rozgrzanych płyt ani widu, ani słychu. Jestem wiecznie zmęczona i mam stale podkrążone oczy. Wyglądam strasznie. Ale wracając do tematu - ja naprawdę lubię śnieg (wiecie - śnieżki, bałwany, sanki...) mimo, że ostatnio ciągle na niego narzekam i rzucam klątwy. Tylko, że tak faktycznie to nie ma śniegu, jest tylko jakaś szara breja, która po nim pozostała. Miałam nawet taki chytry plan zrobić szmacianą kukłę symbolizująca śnieg i wywieść ją gdzieś daleko (co miało mu powiedzieć - bądź sobie gdziekolwiek, byle nie tutaj), ale niestety nie wiedziałam jaki kolor oczu ma śnieg, wobec czego zostało mi czekanie na pierwszy dzień kalendarzowej wiosny i topienie marzanny.



24 stycznia 2011

343 dni.

343, tyle dni do zmarnowania pozostało w 2011.


Ogarnęła mnie jakaś taka dziwna potrzeba na strzelanie zdjęć. Jako, że jestem dziś uziemiona w domu, czasu było aż nadto. W ramach dziwnych porządków znalazłam dzisiaj cały wór zabawek z dzieciństwa.








I zdjęcie w ramach moich gorących uczuć dot. Batmana. I nie mam tutaj na myśli ani Christiana Balea, ani Michaela Keatona, tylko zwykłego komiksowego superbohatera. Właśnie, muszę jeszcze poszukać tych komiksów, koniecznie!

Zimno i mokro. Pada. I wieje. Ciągle. Tyle czasu psuje się pogoda, że już jestem nią przygwożdżona. Demotywuje mnie pogoda. Demotywuje mnie monotonia. Demotywują mnie ludzie, którzy w czasie krótkiego jesienno-zimowego dnia wykonują automatycznie codziennie te same czynności. Funkcjonuje już tylko dzięki małym radościom i oczekiwaniu na nadchodzące ferie.
343 dni, tyle dni pozostało do zmarnowania.



22 stycznia 2011

didżej wiadomka.






3:00?



Podobno to Co pisze to wymuszony szit. Serio, Sherlocku?
Tak sobie myślę, że mimo przemokniętych butów, to był świetny początek nowego roku. Miałam sukienkę i świetne towarzystwo, miałam tańce, miałam fajerwerki. Miałam sylwestra takiego jaki powinien on być. Dzięki.

Zauważyłam u siebie pewną skłonność, która pogłębia się z wiekiem. Lubuję się w rozpoczynaniu wszystkiego. Może to być rozpoczynanie wielkiego przedsięwzięcia (choć takich jest pewnie najmniej, o ile w ogóle są), przygody, mniejszego przedsięwzięcia (takie tam wymysły typu: "narysuję Wojewódzkiego", "kupię wreszcie balsam", "zrobię coś z kupą ubrań na krześle, której widok kaleczy każdego dnia moje poczucie estetyki"), nawet drobnych czynności codziennych (wstanę wcześniej i zrobię to, to, to i może jeszcze tamto) i niecodziennych (takie głupoty w przypływach jakichś sentymentalnych nastrojów - pisanie pamiętnika, robienie ludzików z plasteliny, cholera, nawet uzupełnianie zeszytów z aforyzmami). Oczywistym jest, że niczego nie kończę. Czasem ze strachu przed efektem, czasem z lenistwa, czasem po prostu zapomnę, a czasem jeszcze nie wiem nawet, dlaczego. Teraz z pewnością też tak będzie. Można tylko stawiać zakłady, jak szybko.
Mając na karku niemalże osiemnaście lat, po raz pierwszy w życiu powzięłam tzw. postanowienie noworoczne. Nie chodzi o zwalczenie brzydkiego nawyku zaczynania wszystkiego i porzucania na różnych etapach realizacji. Niebanalna rzecz: naprawiam swoje błędy. To takie śmieszne jest dla mnie samej, że robię to od Nowego Roku. Po prostu czuję się ze sobą niezbyt dobrze, bo nie zdarzyło mi się nigdy aż tyle rzeczy spieprzyć, a eksperyment pt. "Jakoś to będzie" nie powiódł się.


Reasumując noworoczne wypociny, mogłabym złożyć tutaj jakieś nędzne życzenia noworoczne jako zapychacz, ale jeśli chodzi o moje ogromniaste grono czytelników (hm, jakieś 3 osoby?), to mogę spokojnie dotrzeć do nich indywidualnie. Także nie życzę wam szczęśliwego Nowego.



11 stycznia 2011